Pierwsza próba już za nami, ciekawe czy okaże się udana? Dla przygotowujących się do zabiegu opiszę go po krótce: w drugim dniu miesiączki spotkałam się z lekarzem prowadzącym, który na podstawie wyników badania krwi i badania USG określił odpowiednie dla mnie leki do stymulacji owulacji. Tak zaczął się pierwszy (najnudniejszy!) etap procesu ivf, którego celem jest wytworzenie przez ciało kobiety wielu gotowych do zapłodnienia jaj (dzięki przyjmowanym lekom i zastrzykom jajeczek jest więcej niż przy naturalnym, niestymulowanym cyklu). Podczas stymulacji pacjentka sama wykonuje sobie codziennie zastrzyki w podbrzusze, co początkowo strasznie mnie przerażało - jak się okazało niepotrzebnie!
Lekarz ponownej kontroli dokonuje po tygodniu (wcześniej jaja na pewno nie dojrzeją) i od tego momentu wizyty i badania krwi odbywają się codziennie, tak by określić ten najbardziej korzystny moment dla zabiegu pobrania jaj. Ja miałam szczęście i byłam odpowiednio wystymulowana już po ośmiu dniach, dzięki czemu koszt stumulacji spadł (jako że każdy kolejny dzień wiąże się z koniecznością zakupu leków i zastrzyków).
Punkcja: wraz z mężem i ogromną radością, że oto coś się w końcu dzieje, udaliśmy się do kliniki skoro świt (i na czczo). Przyjęto nas od razu i przyjazny anestezjolog podał mi niesamowicie przyjemne znieczulenie ogólne.. Lekarz nakłuł jajnik i pobrał z niego w sumie 12 pęcherzyków z jajeczkami (jak się później okazało 10 z nich zawierało dojrzałe jaja). Już kilka minut poźniej wyprowadzono mnie do sali pobytu dziennego, gdzie stopniowo wybudzałam się po narkozie i odpoczywałam jeszcze ok. godziny. I tyle.
Wtedy zaczął się najbardziej stresujacy okres: oczekiwanie na telefon od embriologa dwa dni później i na informację czy jajeczka się zapłodniły i czy nie obumarły. Telefon długo nie dzwonił i dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że wcale jeszcze nie wiadomo, czy dojdzie do ivf - jeśli nie, to cała obciążająca dla ciała i psychiki stymulacja na nic! Na szczęście zarodki rosły, a nawet embriolog miał z czego wybierać! W sumie trzy dni po punkcji odbył się już ten właściwy zabieg, transfer 8- i 6-komórkowych zarodków do mojej macicy. Transfer wyglądał jak zwykłe badanie ginekologiczne i trwał ok. 5 minut (tym razem już bez znieczulenia, nie byłoby to konieczne). Żaden z zabiegów nie był bolesny.
Teraz gorliwie robię codzienne zastrzyki (choć już inny typ) i przyjmuję pół apteki wypisanych leków. Czy dzieciaczki się zagnieżdżą? Czy też dostanę niedługo okres? Na test ciążowy jest jeszcze za wcześnie... Czekamy więc i dziwię się, że napięcie nie jest nieznośne. Sam fakt, że komórki moje i mojego męża po raz pierwszy się połączyły (nawet jeśli miałoby to być tymczasowe, jeśli zabieg będzie nieudany) nastroił mnie bardzo pogodnie. Myślę, że to doświadczenie na nowo w przemiły sposób zbliżyło mnie do męża - w końcu przeżywamy razem coś pozytywnego, znowu mamy nadzieję! A mi już teraz, przed testem ciążowym dane są wspaniałe chwile, kiedy z miłością głaszczę się po brzuchu i czuję się mamą:) Oczywiście nie chciałabym się żegnać z tym nowo zasmakowanym stanem ducha...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz