niedziela, 4 grudnia 2011

Pierwszy rok starań w skrócie

Witam drogie czytelniczki! Zaczynam tego bloga, żeby opisać swoje doświadczenia w trakcie starań o dziecko, które w naszym przypadku trwają od września 2010 roku, czyli od moich 30 urodzin. Do tego czasu ułożyłam sobie świetnie życie prywatne – udany związek, a w karierze postawiona kropka nad „i”. To ostatnie dziś nieco mnie śmieszy – pamiętam jak planowałam co do miesiąca od kiedy możemy zacząć sie starać, terminy dostosowując do wydarzeń w pracy. Dziś inaczej układałabym swojej priorytety!

Czas kiedy zdecydowałam, że mogę zajść w ciążę, był bardzo radosny. Świadoma decyzja o poczęciu oczywiście wiąże sie z ogromna ekscytacją. Świetnie się złożyło, bo akurat tego pierwszego miesiąca planowaliśmy urlop na plaży w Portugalii, a w końcu tyle sie słyszy o znaczeniu sprzyjających okoliczności, kiedy jesteśmy zrelaksowani, skupieni na miłości, itd. A wiec kochaliśmy się z G. w poczuciu istotności tego wydarzenia. Patrzyłam mojemu kochanemu w oczy świadomie przyjmując do siebie jego spermę, być może właśnie teraz inicjując nowe życie! Romantyczne i radosne. Z lekkością ducha, pół żartem pół serio po stosunku stanęłam na głowie, by pomóc losowi i grawitacji (sposób zachwalany na forach internetowych). Niestety bezskutecznie! Powtórzyłam te akrobacje jeszcze kilka razy w najbliższych cyklach, później zrozumiałam, że nie będzie tak łatwo.

Kolejne miesiące upływały pod znakiem mozolnych, pozbawionych gracji domowych sposobach. Zgodnie z radami z internetu zrezygnowaliśmy z sauny (wysokie temperatury nie są dobre dla spermy), kochaliśmy sie głównie „na misjonarza”, po czym zasypiałam z pupą uniesioną na poduszce. O swoich planach opowiedziałam uprzednio rodzinie i koleżankom (pewna szybkiego sukcesu), którzy teraz nam kibicowali. Inni, niewtajemniczeni w sytuację, oczywiście dawali dobre rady o nieodkładaniu decyzji o ciąży na później (nie sądziłam, że te komentarze mogą być tak przykre!). Po ok.  4 miesiącach zrozumiałam, że jednak znajdziemy sie w gronie długoterminowo starających się, że szybkie zajście nie jest nam pisane. Moja najlepsza przyjaciółka zaliczyła właśnie wpadkę.

Pół roku starań. Koleżanka poleciła mi dobrego ginekologa, specjalizującego się w kwestiach (nie)płodności. Podczas pierwszej wizyty zobił mi on USG i stwierdził, że mam zdrowe jajniki. Przeraziły go za to nieregularne cykle (od 26 do 33 dni). Kazał zjawić się jeszcze raz na USG w środku cyklu, by stwierdzić czy dochodzi do owulacji. I znowu pozytywnie: wielkie jajeczko gotowe do pęknięcia! Ginekolog cieszył się jak dziecko:) Dał mi jeszcze zastrzyk w pupę, ktory miał spowodować pękniecie pęcherzyka tego dnia (co poczułam boleśnie), dodatkowo zalecił picie syropu na kaszel Exputex, którego efektem ubocznym jest rozrzedzenie śluzu pochwowego (tak by pleminiki mogły się łatwo, jak na ślizgawce przedrzeć do jaja). I nakazał seks, jak najwięcej seksu! Obowiązkowo przez 5 kolejnych dni, lub kilka razy dziennie. Podniesieni na duchu tą profesjonalną opieką staraliśmy się, niestety znowu bezskutecznie. Następnym krokiem ginekologa było przepisanie leków na regulację cyklu. Zaczęłam je stosować dopiero kilka miesięcy później, ale o tym dalej.

Tymczasem zaakceptowałam, że nie dojdzie do wyluzowanego, spontanicznego poczęcia w naszym przypadku i że konieczne jest zapoznanie się z tematyką i rozpoczęcie kampanii „Staramy Się o Dziecko”. Chowając do kieszeni nieco urażoną kobiecą dumę matki-Polki ściągnęłam z neta kalendarze do obserwacji cyklu i kupiłam termometr. Poza tym zaczeliśmy sie wspomagać przeróżnymi witaminami zwiększajacymi szanse na poczęcie i testami owulacyjnymi.

Karta obserwacji cyklu: http://bit.ly/tGOUQt

To był czarny okres dla naszych spraw łóżkowych, haha! Kochaliśmy się wtedy, kiedy “musieliśmy”, zniknęła wszelka spontaniczność… Z kolei poza okresem płodnym kochać się nie opłacało. Niemal w każdym cyklu miałam przeczucia i urojoną ciążę – bóle brzucha,nudności podczas jazdy autobusem czy samochodem. Następnie spóźniający sie (nieregularny przecież!) okres, kiedy byłam już przekonana, że tym razem się udało i przekonanie to konfrontowałam z kolejnym negatywnym testem ciążowym… Czasami zresztą nie wierzyłam nawet testom (może za wcześnie wykonany?), wykonywałam je więc po raz kolejny, by później ze łzami witać miesiączkę. Zresztą zdarza się czasami, że kobieta miesiączkuje jeszcze w trakcie pierwszych miesięcy ciąży, prawda? Więc wciąż nadzieja, niecierpliwość. Rady koleżanek, pocieszenia, przypuszczenia, coraz gorsza atmosfera.

Z możliwością poczęcia liczyłam się cały czas, tak że ta potencjalna ciąża wpływała na moje codzienne decyzje. Na przykład czy powinnam bukować lot na wakacje w Tajlandii za 4 miesiące, skoro wtedy mogę już być w ciąży i nie wiadomo czy będę mogła lecieć? Jeśli farbować włosy, to lepiej teraz, bo za miesiąc może to już nie być możliwe! Zmiana pracy, mieszkania? A co z dzieckiem?? Ciążowa obsesja i ogólna konsternacja, pozostawiała znajomym i mnie samej już tylko jedną radę: zapomnieć, rozluźnić się, skoncentrować na innych aspektach życia. Kto wie, może wtedy problem rozwiąże się sam, niespodziewanie. Przecież to  na  pewno stres, prawda? Źródło zła:)

Skupiłam się na innych aspektach życia. Wyjechałam na kilka miesięcy w podróż "dookoła świata". Do Europy wróciłam zrelaksowana, w świetnej formie fizycznej i z wielką dozą cierpliwości. Nie oczekuję już szybkiej ciąży, choć oczywiście była nutka nadziei na to, że tak głęboki relaks zaowocuje cudem.  Ale nie! :) I to mimo wybujałego znowu życia erotycznego! Czas mija. Zaczęłam w końcu przyjmować przepisane kilka miesięcy wcześniej tabletki na regulację cyklu. Nie mierzę temperatury, nie chcę znowu wpędzać się w ten obłęd. Ograniczam się do stosowania bardziej ogólnikowej aplikacji na komórkę: http://bit.ly/tabtRH.

Myślę, że po kilku “regulowanych” cyklach pójdę znowu do lekarza. I na razie to tyle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz