Wiele wody upłynęło w rzekach tego świata zanim mój ginekolog prowadzący zdecydował, że może warto przepadać też mojego partnera, bo - używając słów lekarza - "może to on jest wadliwy". Nie rozumiem dlaczego nie zlecił testu płodności mężczyzny powiedzmy rok temu? Przecież podczas pierwszej wizyty byliśmy u niego razem z mężem. Teraz w końcu sięgnął po tę podstawową diagnostykę porozumiewawczym szeptem pytając mnie "czy on pójdzie". Jakoś nie mogę zapomnieć o tym pytaniu z ust młodego, wykształconego człowieka. Czy lekarz nie rozumie, że oboje pragniemy dziecka? Skąd te dziwne inhibicje?? A może wstrzymywał się ze zleceniem tego badania ze względu na koszty? Ostrzegał mnie wyraźnie, że to będzie trochę kosztowało (choć nie za dużo), tak że w końcu musiałam go zapewnić, że ten koszt jest niczym w kontekście naszych półtorarocznych zmagań...
Przykre te uwagi, jednak najważniejsze, że niedługo dojdzie do badań. Główne zalecone badanie to zdaje się spermograf (lub semionograf), który wykaże czy plemniki są wystarczająco ruchliwe i zdolne do zapłodnienia. Poza tym oboje poddamy się testom na przeciwciała plemnikowe (które atakują plemniki niczym wirusa) a "on" ma zacząć przyjmować karnitynę, białko używane przez sportowców, które wzmaga ruchliwość plemników.
Do pracy koledzy!